,,Związani" cz.3

     Kolejny tydzień minął w mgnieniu oka. Czasoprzestrzeń chyba się jakoś nienaturalnie zagina. Nie wiem, jak to działa.
     Zapraszam do czytania.

***

22 dni
     Co ja wyprawiam?, zapytała samej siebie Beatrycze. Jak można się było spodziewać, nikt jej nie odpowiedział.
     Powiedziała sobie, że nigdzie nie pójdzie, więc skradała się teraz korytarzem, usiłując przekonać samą siebie, że robi to tylko po to, by zobaczyć zamek od środka. Nic więcej.
     Stała już na szczycie schodów, kiedy wokół jej nóg rozlała się plama światła.
- Dokąd się wybierasz? - Głos Wiedźmy był niski i matowy, ale Beatrycze i tak serce zabiło jak młot. Co mogła powiedzieć? Mogłaby skłamać, że idzie po kanapkę, gdyby nie to, że kuchnia była na górze. Rozkład pomieszczeń w tym domu wydawał jej się czasem zupełnie absurdalny. 
- Na kolację do Adama. Mieszka naprzeciwko. - Słowa same wyrwały jej się z ust. Słyszała, jak bardzo drżący był jej głos, i nienawidziła się za to. Nie powinna okazywać strachu, nie przed starą.
     Przez chwilę Beatrycze czekała, aż powietrze przetnie ten dziwny prąd zwiastujący wybuch awantury. Czekała, aż przestrzeń dokoła z trzaskiem zawęzi się do dwójki kobiet stojących na korytarzu, z których jedna będzie krzyczeć i krzyczeć, a druga będzie czuła tylko strach i nienawiść, gorącą i gorzką jak najmocniejsza kawa, nienawiść do nich obu, do świata i do tego, przez którego w ogóle się tu znalazła.
     Ale nic takiego się nie stało. Wiedźma zamknęła w milczeniu drzwi, wycofawszy się do pokoju, i w korytarzu niczym kropla atramentu wsiąkająca w papier rozlała się ciemność.
     Beatrycze zachwiała się i złapała za poręcz, żeby nie upaść. Adrenalina, krążąca uprzednio w jej żyłach, zaczęła zanikać i dziewczyna cała dygotała. Wydawało jej się, że jeśli jej serce zacznie bić choćby odrobinę szybciej, to wybuchnie. Zgięła się wpół, zaciskając kurczowo palce na poręczy i oddychając płytko.
     Nigdy, nigdy wcześniej nie zdarzyło się coś takiego. Wiedźma zazwyczaj nie pozwalała jej opuszczać domu, Beatrycze zresztą nigdy nie miała znajomych. Ale były pewne zasady, według których żyła. Jeśli tylko była grzeczna, posłuszna i umykała przed wzrokiem starej, siedząc cicho w swoim pokoju, wszystko było w porządku. Nie dobrze, nawet nie zadowalająco, ale w porządku. Bezboleśnie. Teraz chciała się wymknąć późnym wieczorem, w dodatku do chłopaka, i Wiedźma nie powiedziała ani słowa. Wycofała się.
     Beatrycze zaczęła się zastanawiać, czy nie jest to coś w rodzaju próby. Czy postąpi tak, jak powinna, czy tak, jak chciała? Tylko czy naprawdę chciała iść do zamku? Tak, odpowiedziała sobie w myślach. Przed oczami stanął jej obraz uśmiechniętego Adama i serce Beatrycze jakby się potknęło, gubiąc jedno uderzenie.
     Podjęła decyzję. Niezależnie od tego, czy stara coś knuła, Beatrycze miała zamiar zaryzykować i wyjść. Wiedźma zachowywała się inaczej od chwili, gdy powiedziała dziewczynie, że po raz kolejny się przeprowadzają. Przestała na nią krzyczeć. Ani razu nie podniosła na nią ręki, nawet wtedy, gdy potknęła się, niosąc starej kawę, i filiżanka się rozbiła, rozchlapując płyn dokoła. Teraz dopiero Beatrycze zdała sobie sprawę, jak bardzo zmieniła się Wiedźma, i choć nie chciała przeciągać struny i prowokować starej do wybuchu, ten jeden raz postanowiła zaryzykować.
     Podniosła się, już spokojniejsza, choć serce nadal biło jej mocno. Zeszła po schodach i wyszła przed dom, a na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech. Przeszła przez jezdnię, ledwo patrząc na boki, i znalazła się u stóp zamku. Pokonał trzy schodki i stanęła przed drzwiami. Uniosła rękę i trzykrotnie zastukała kołatką.
     Czekając, aż Adam otworzy, obejrzała się na swój dom. Mieszkała w nim dopiero od wczoraj, ale czuła się z nim związana, jakby w końcu trafiła w odpowiednie dla siebie miejsce.
     Drzwi się otworzyły i Beatrycze odwróciła się do stojącego w nich Adama.
     Wyglądał tak zjawiskowo, że dziewczyna natychmiast stanowczo odwróciła wzrok, ale zaraz znowu na niego spojrzała.
     Czarne włosy miał zaczesane do tyłu. Beatrycze zdawało się, że ich kolor był tak głęboki, że pochłaniał padające na chłopaka światło z korytarza. Uśmiechał się szeroko, oczy mu błyszczały. Miał dołeczki w policzkach i rząd równych, ładnych zębów. Kiedy spojrzała na białą koszulę, którą na siebie włożył, poczuła się trochę głupio z powodu swojego stroju - zielonej koszulki, szortów i trampek. Potem jednak dostrzegła, że Adam ma też na sobie zwykłe dżinsy i tenisówki i poczuła się lepiej.
- Nie byłem pewien, czy przyjdziesz - przywitał się ciepło chłopak. - Ale bardzo się cieszę, że jesteś. Zapraszam do środka.
     Po tych słowach cofnął się, by zrobić jej miejsce, i wskazał ręką na korytarz. Rękawy koszuli miał podwinięte do łokci, tak że Beatrycze mogła podziwiać jego gładkie przedramiona. Pod jasną skórą rysowały się delikatnie mięśnie.
     Nagle Beatrycze zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno podjęła dobrą decyzję. Nie chciała zrobić czegoś głupiego, ale coś ją ciągnęło do tego chłopaka, jakby zaczepił haczyk o rąbek jej koszulki, a potem zaczął powoli, ale nieubłaganie nawijać żyłkę na kołowrotek.
     Beatrycze weszła do zamku.
     Korytarz miał wysoki strop. Ściany pokrywała tapeta w drobny roślinny wzór, co kilka metrów, naprzemiennie po prawej i lewej stronie, zamontowano żelazne kinkiety. Wkręcone w nie żarówki rzucały jasne, ciepłe światło. Na podłodze ścielił się wspaniały dywan. Przedstawiał kilkadziesiąt scen z polowań, przesuwających się przed oczami widza jak klatki filmu, gdy ten szedł wzdłuż korytarza. Mnogość szczegółów i finezja, z jaką przedstawiono każdą postać, wprawiły Beatrycze w zachwyt. Chłonęła kolejne sceny z niesłabnącym podziwem i zdumieniem: jelenie pędzące przez las i ścigająca je sfora psów; łucznicy ukryci w gęstwinach drzew, ich błyszczące czarne oczy i srebrne groty strzał; rycerze w lekkich pancerzach, biegnący lub jadący na złotych rumakach. Beatrycze niemal słyszała szczęk broni i tętent kopyt, czuła smak podniecenia. Krew wrzała jej w żyłach, serce biło jak dzwon. Prawie widziała niknące w gęstwinie zady jeleni i saren, prawie czuła lejce w dłoniach i miecz obijający się o jej bok...
- Moja mama utkała ten dywan. - W jej myśli wdarł się głos Adama. Spojrzała na niego w oszołomieniu. Na jego twarzy malowała się wyraźnie duma. - Pracowała nad nim siedemnaście lat. Podoba ci się?
- Jest idealny - powiedziała, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak poważnie brzmi jej głos. - Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego.
- Cieszy mnie to - odparł Adam, wciąż się uśmiechając, a Beatrycze przyszło do głowy, że mogła minąć się z prawdą. - Może przejdziemy do jadalni? Nie chciałbym, aby kolacja wystygła.
     Podał jej ramię w staroświeckim geście, który pasował do niego równie dobrze jak kolczyk w wardze, a Beatrycze nieco nieśmiało je ujęła.
     Poprowadził ją schodami na górę, zatrzymując się przy niektórych z wiszących gdzieniegdzie obrazów i opowiadając o tym, co przedstawiają, i o ich twórcach.

- To dzieło - mówił na przykład, patrząc na obraz, na którym uwieczniono kobietę w jasnej sukni, trzymającą w ręku paletę malarską i pędzle - nosi tytuł ,,Autoportret w słomkowym kapeluszu". Namalowała go Louise Elisabeth Vigee Le Brun. W przeciwieństwie do innych jej portretów, tutaj artystka zrezygnowała z ciemnego tła. W dodatku trzymana przez nią paleta sprawia, że mogłaby zostać uznana za uosobienie malarstwa. - Przekręcił głowę i spojrzał na Beatrycze. Powiódł wzrokiem po jej twarzy, od podbródka, przez skroń aż do oczu, i dopiero wtedy kontynuował. - Przypomina mi ciebie. Jest spokojna i delikatna, roztacza wokół siebie atmosferę ciepła i światła. Jest piękna. Dokładnie tak jak ty.
     Uśmiechnął się do niej jeszcze raz, i był to uśmiech słodki i smutny zarazem. Potem odwrócił się i ruszył dalej, a Beatrycze, oszołomiona i z dziwnie ściśniętym żołądkiem podążyła za nim. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie dotarli do jadalni.
- Oto jesteśmy - powiedział Adam, otwierając przed nią drzwi.
      Beatrycze przeszła przez nie i zatrzymała się jak wryta tuż za progiem. Jadalnia, jak ją nazwał Adam, była bardziej niedużą salą balową. Miała kształt koła ściętego po prawej stronie, i to właśnie przy tej prostej ścianie stał stół. Reszta ścian była wyłożona lustrami, igrającymi ze wzrokiem Beatrycze i zwielokrotniającymi rozmiary sali. Nie było żadnych okien, które wpuszczałyby promienie słoneczne do środka, tylko olbrzymi, rozłożysty żyrandol zwieszał się z sufitu, rzucając jasne światło na parkiet. Beatrycze wydawało się, że przy takiej ilości luster blask powinien być oślepiający, ale on jakby rozpraszał się w powietrzu, jak drobinki kurzu przy trzepaniu dywanu.
     Adam ujął ją delikatnie za ramię i poprowadził do stołu, pilnując, by nie potknęła się i nie upadła skołowana magią luster.
     Posadził Beatrycze z boku stołu, a sam usiadł naprzeciwko, zostawiając miejsce u szczytu puste. Dopiero wtedy dziewczyna spojrzała na jedzenie i żołądek natychmiast ścisnął jej się z głodu. Na stole stała waza z przepysznie pachnącą zupą jarzynową, półmisek z tłuczonymi ziemniakami posypanymi koperkiem, talerz z kilkoma kawałkami ryby, usmażonej i udekorowanej plastrami cytryny oraz misa wypełniona po brzegi sałatką. Znajdowała się tam też karafka z wodą i dwie szklanki.
     Wszystko wyglądało swojsko, więc Beatrycze poczuła się pewniej. Nie chciała się wykazać niewiedzą. Nie chciała, żeby Adam uznał ją za głupią. Spięła się na myśl, że mogłoby wyjść na jaw, że przez częste przeprowadzki jej edukacja w wielu dziedzinach była żenująco niska.
- Częstuj się, proszę - odezwał się Adam, zerkając na nią z uśmiechem i wypełniając jej szklankę wodą. Kiedy nalała sobie zupy i zaczęła jeść, zrobił to samo, po czym kontynuował. - Więc... co sprowadziło ciebie i twoją ciotkę w tę okolicę?
     Beatrycze przełknęła łyżkę zupy. Była gorąca i pyszna, dziewczynie wydawało się, że nigdy w życiu nie jadła nic lepszego. Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, ale potem postanowiła wyznać prawdę.
- Tak w zasadzie to nie mam pojęcia - powiedziała, patrząc niepewnie na Adama. - Od ośmiu lat, to jest od kiedy Wiedźma objęła nade mną opiekę, przeprowadzamy się cztery razy do roku, równo co trzy miesiące.
     Adam uniósł z niedowierzaniem brwi. Beatrycze wiedziała, o co ją zaraz zapyta. Czy jej ciotka jest szalona? A może przed czymś ucieka? On jednak zupełnie ją zaskoczył, mówiąc:
- Naprawdę nazywasz ją Wiedźmą? - Zaśmiał się i upił łyk wody ze szklanki stojącej obok jego talerza. - W zasadzie to raczej nie powinienem być zdumiony. To wyjątkowo nieprzyjemna starsza kobieta.
     Beatrycze opuściła łyżkę z zupą, którą już podnosiła do ust, i spojrzała na Adama ze zdumieniem.
- To ty ją poznałeś? - spytała go.
- Tak, z samego rana pomogłem jej wnieść reklamówki z zakupami do waszego domu. Wyniosłem też śmieci, bo wyglądały na ciężkie. - Spojrzał na dziewczynę z dobrze jej już znanym szelmowskim uśmiechem. - Nie uwierzę, że nie zastanawiałaś się nad tym, kto to zrobił, ani skąd znam twoje imię.
     Beatrycze przyszło do głowy, że ten chłopak nie może jej już chyba bardziej zadziwić. Zastanawiała się tylko, czy specjalnie wyczekiwał na odpowiedni moment, by wprawić ją w jak największe osłupienie. Jeśli tak było, to całkowicie mu się to udało.
- Ty... To znaczy... - jąkała się, usiłując zebrać myśli. - Oczywiście, że się zastanawiałam. Po prostu nie wzięłam pod uwagę tego, że to ty mogłeś jej pomóc.
     Adam udał oburzenie, ale zaraz potem znowu się uśmiechnął.
- Czyżbym nie wyglądał na kogoś, kto pomaga bezbronnym staruszkom, przy okazji wypytując je o to, czy nie mają pod dachem jakichś pięknych dziewcząt?
- Nie wmówisz mi, że Wiedźma uznała mnie za piękną dziewczynę - powiedziała, ignorując to, jak jej serce podskoczyło, gdy spojrzał jej w oczy. Wciąż się uśmiechał, a ona poczuła, że mogłaby go teraz pocałować, i czym prędzej wbiła wzrok w talerz. - Poza tym chodziło mi o to, że nie wyglądasz na kogoś, kto pozwala się bezkarnie obrażać, a już za samo to, że do niej podszedłeś, Wiedźma musiała cię obdarzyć paskudną wiązanką.
- Tak, to prawda - odparł lekkim tonem Adam, gestem proponując Beatrycze kawałek ryby. Kiedy podziękowała ruchem głowy, odłożył sztućce i kontynuował. - Nazwała mnie kryminalistą i fircykiem, a potem kazała... Hm... Kazała mi natychmiast opuścić jej dom. Oczywiście już po tym, jak wyręczyłem ją w noszeniu toreb. Zanim zatrzasnęła mi drzwi przed nosem, wymamrotała jeszcze coś o tym, że pewnie Beatrycze, ta paskudna dziewucha, z radością dałaby się zbałamucić takiemu bogatemu idiocie jak ja. Nie miałem pojęcia, o jaką znowu Beatrycze chodzi, ale wtedy pojawiłaś się ty.
     Dziewczynie nagle zaschło w gardle. A więc to dlatego ją tu zaprosił? Bo stara dała mu do zrozumienia, że jest dziewczyną lekkich obyczajów?
     Adam zauważył jej wyraz twarzy i natychmiast przestał się uśmiechać.
- Och, nie, to nie tak - zaczął się pospiesznie tłumaczyć. - Przepraszam, nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Nie zaprosiłem cię tu, by zaciągnąć cię do łóżka.
     Cały ich dobry nastrój jakby nagle prysł. Beatrycze zwiesiła głowę, wpatrując się w swoje dłonie. Bardzo chciała mu uwierzyć, ale bała się, że Adam chciał się nią tylko zabawić. Chłopak milczał, jakby dając jej czas do namysłu, co Beatrycze odpowiadało. Wzięła głęboki oddech i zmarszczyła czoło.
     Mogła teraz wstać i wyjść, i coś jej mówiło, że Adam uszanowałby to, choć byłby tak samo zawiedziony, jak ona sama. Mogłaby też przymknąć oko na jego dość niefortunny dobór słów i uwierzyć, że nie miał zamiaru w żaden sposób jej wykorzystać. Część jej umysłu, ta spaczona porzuceniem przez ojca i tym jak ją traktowała Wiedźma, kazała jej natychmiast opuścić zamek i zamknąć się w cichej skorupie własnego umysłu. Ale reszta jej ''ja'', ta, która pozostała z dziesięciolatki bawiącej się białym pluszowym pieskiem i ta, która zawierała się w sercu Beatrycze wołała, by została. By zaufała Adamowi choć odrobinę, by pozwoliła mu zapracować na jej pełną ufność.
- W porządku - powiedziała, unosząc głowę i uśmiechając się blado.
     Na twarzy Adama odmalowała się ulga.
- Dziękuję - powiedział, a Beatrycze przyszło do głowy, że może naprawdę wiedział, jak ciężką walkę stoczyła z samą sobą. - Może chciałabyś wejść na wieżę, Beatrycze?
- Z wielką chęcią - odpowiedziała.
     Upiła łyk wody ze swojej szklanki, a potem oboje wstali od stołu i wyszli z jadalni. Beatrycze przeszła za Adamem wąskim korytarzem i nagle znaleźli się na dużym balkonie otoczonym kunsztowną żelazną balustradą. Większość wzorów w zamku, czy to na dywanach, czy tapetach miała roślinne motywy i z barierką nie było inaczej. Pokrywały ją piękne, subtelne lilie. Robota była tak precyzyjna, że gdy Beatrycze położyła dłoń na jednym z kwiatów, niemal spodziewała się poczuć miękkość płatków.
     Adam otworzył ukrytą furtkę, odrywając jej uwagę od lilii, i dopiero wtedy dziewczyna zauważyła schody. Prowadziły w dół do jednego z wejść do wieży. Stała ona na środku placu, otoczona murami zamku. Miała czworo drzwi, jedne na każdą stronę świata, i od każdego odchodziły cztery różne podejścia, kończące się przy jednym z balkonów na piętrze. Do wieży można się było dostać tylko wtedy, gdy weszło się do zamku, zdała sobie sprawę Beatrycze. Wieża nie była osobną częścią budynku, była jego sercem.
     Zeszli po schodach. Stopnie były szerokie i solidne, dawały uczucie stabilności, które rekompensowało brak jakiejkolwiek poręczy. Poza tym nie były wysokie, sięgały ledwie pierwszego piętra, więc Beatrycze nie czuła strachu.
     Poza tym idący przed nią Adam zamortyzowałby jej ewentualny upadek.
     Przed drzwiami do wieży dziewczyna spojrzała w górę. Oceniła na oko, że budowla mogła mieć jakieś trzydzieści metrów wysokości, wydawała się też zwężać u szczytu.
     Beatrycze opuściła wzrok, gdy usłyszała z wnętrza wieży dziwny dźwięk, jakby tarcia kamienia o kamień. Spojrzała na Adama, który naciskał właśnie przycisk tkwiący w ścianie przy drzwiach, przypominający dzwonek.
- Co się dzieje? - zapytała dziewczyna. Choć zdawało się, że szczęk kamieni ją zagłuszył, chłopak poczekał, aż znów nastanie cisza, a potem jej odpowiedział.
- Schody się przesuwały. - Beatrycze spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem, więc Adam otworzył drzwi i wskazał na podłogę, po czym zaczął wyjaśniać. - Widzisz tę szczelinę w podłodze? Jest w niej coś w rodzaju szyn, tak samo jak w suficie na górze. Schody są obrotowe, wystarczy, że naciśniesz przycisk przy którychkolwiek drzwiach, a gdy wejdziesz, schody będą naprzeciwko ciebie.
- Czy to w ogóle bezpieczne? - zapytała z powątpiewaniem w głosie Beatrycze. - To znaczy, jeżeli schody nie są wmurowane w sufit i podłogę, to czy nie powinny się przewrócić albo zawalić pod swoim ciężarem?
     Adam wzruszył ramionami.
- Czy ja wiem? Mój ojciec zbudował je z jakiegoś eksperymentalnego metalu połączonego z kamieniem, a ja biegałem po nich przez całe dzieciństwo, więc możesz mi wierzyć, że włos ci na nich z głowy nie spadnie - powiedział, po czym jakby nic zaczął się wspinać po schodach. - Idziesz?
- Ja... Tak, tak. - Beatrycze złapała za poręcz i nieco niepewnie stanęła na pierwszym stopniu. Wydawało się, że ją utrzyma, więc ruszyła przed siebie. Schody nie szły prosto w górę, tylko owijały się wokół mosiężnej rury, na tyle daleko, że można by na niej zjechać ze szczytu na sam dół. - Nie mówiłeś, że to twój rodzinny dom.
- Och, tak, mamy go już od wieków. - Adam machnął ręką lekceważąco, jakby posiadanie zamku nie było niczym godnym uwagi. Zwłaszcza gdy był to zamek otoczony domkami jednorodzinnymi, które wyglądały przy nim jak ślepe muły przy gorącokrwistym arabie. - Wybudował go jeden z moich przodków gdzieś koło 1437 roku... A potem już tu zostaliśmy. Majątek, coraz to większy, przechodził z ojca na syna, zamek się powiększał i modernizował. I teraz jest mój.
- Ale przecież powiedziałeś, że wprowadziłeś się tu niedawno. - Jej głos nadawał zdaniu pytający ton.
     Adam spojrzał na nią nieco smutno i po chwili odwrócił głowę.
- Musiałem wyjechać na kilka lat. Moja matka... Nie najlepiej się tu czuła po śmierci ojca. Chciała wyjechać, a ja nie miałem serca jej odmówić, sam zresztą też musiałem się stąd wyrwać na jakiś czas. A teraz wróciłem. - Jego głos zabrzmiał gorzko i smutno, i chłopak natychmiast się zreflektował. - Przepraszam, nie chciałem psuć atmosfery. To dla mnie ciężki temat, ale jakoś poczułem, że tobie mogę o tym opowiedzieć. Wybacz.
     Beatrycze, która dobrze wiedziała, jak to jest stracić matkę i ojca, tylko uśmiechnęła się do chłopaka  łagodnie, ze zrozumieniem.
- Nic się nie stało - zapewniła go. - Czasem mówimy różne rzeczy pod wpływem impulsu.
     Pierwszy raz zobaczyła w nim coś głębszego, coś kryjącego się pod nieskazitelnym wyglądem i pewnością siebie. Spodobało jej się to, bo nagle Adam wydał jej się bliższy, bardziej ludzki. Nie czuła też, że zdradził jej kawałek swojej przeszłości, by zmusić ją do zrewanżowania się tym samym. Potrzebowała czasu, by się otworzyć, by obdarzyć go zaufaniem. Ale poczuła miłe ciepło na myśl o przyszłości, w której byłoby miejsce dla ich dwojga, i wzięła to za dobrą wróżbę.
- Jesteśmy - powiedział Adam.
     Stanęli na szczycie wieży. Otaczała ją na wysokości pasa drewniana barierka. Kiedy Beatrycze do niej podeszła, zobaczyła, że pod balustradą ciągnie się rząd szklanych ścianek, chroniących przed upadkiem. Górna część była otwarta i Beatrycze zamknęła oczy, delektując się słodkim zapachem nocy i ciepłym wiatrem na twarzy.
- Lepiej otwórz oczy, widok jest nieziemski - szepnął jej do ucha Adam.
     Zadrżała i spojrzała w dal. Zaparło jej dech w piersiach. Tak daleko, że wydawało się to końcem świata, błyszczały światła miast - czerwień i złoto wydawały się pulsować życiem, nawet w środku nocy. Sprawiło to, że Beatrycze poczuła się tak, jakby na tym świecie istnieli tylko ona i Adam; jakby miasto znajdowało się na innej planecie.
- A teraz spójrz w górę.
     Beatrycze wykonała polecenie, a Adam wcisnął przycisk znajdujący się na jednym ze słupów podtrzymujących dach i strop zwinął się jak harmonijka, ściśle przylegając do jednego z filarów i otwierając widok na niebo.
     Nigdy wcześniej nie widziała tylu gwiazd, nawet w najczarniejsze noce. Zdawało się, że wszystkie umówiły się, by rozbłysnąć w tym jednym miejscu, prosto nad ich głowami.
- Piękne - wyszeptała. - Piękne...
     Długo wpatrywali się w niebo, a między nimi rodziła się powoli więź należna tym, którzy wystarczająco dużo czasu spędzili na wspólnym milczeniu. Beatrycze czerpała prawdziwą przyjemność z wpatrywania się w nieubłaganie jaśniejący nieboskłon. Pomimo upływu godzin nie czuła zmęczenia - po prawdzie, czuła się bardziej żywa niż przez ostatnie kilka lat.
     Kiedy świt zaczął barwić niebo wszelkimi odcieniami różu i żółci, delikatnie wsunęła rękę w dłoń Adama. Ich palce splotły się w słodkiej pieszczocie i Beatrycze niemal poczuła, jak na ustach chłopaka zaigrał lekki uśmiech, zdobiący także jej twarz.
     Nastał nowy dzień. Dziewczyna miała przeczucie, że bardzo dobry.

                                ***

     Nawet nie wiecie, jak bardzo się śmieję. Jestem paskudnie wredna. No cóż.
     Buziaki, uściski i masa cukru od                                                              Damayanti 

Komentarze

  1. Nadal mam wielkie podejrzenia, to nie może być takie proste, coś tu śmierdzi! D:<
    Och, więc Wiedźma jednak żyje... ale zachowuje się podejrzanie, oni wszyscy coś ściemniają, albo toja jestem zbyt agresywny po zarwanej nocce! D:
    Lecę czytać dalej, pełen napięcia i podejrzeń~

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Każdy Twój komentarz motywuje mnie do dalszej pracy nad sobą - zwłaszcza, jeśli zawrzesz w nim konstruktywną krytykę.